Przejdź do treści

Oman – relacja z podróży

Co zobaczyć w Omanie?

Czy wystarczy 7, 8 a może 10 dni?

Te pytania przez długi czas gościły w naszych głowach, zwłaszcza że dostępnych informacji było jak na lekarstwo, a jeśli już cokolwiek udało się znaleźć to nierzadko było to bardzo szczątkowe i nie pozwalało na dokładne zaplanowanie trasy (o tym jak planuję trasę innym razem 🙂 ).

/Pomiń wstęp/

Po wielu, wielu bojach i poszukiwaniach, udało się odnaleźć kilka ciekawie opisanych wycieczek, z czego jedną z bardziej pomocnych okazały się https://www.nina-travels.com/oman-travel-itinerary-selfdrive/ oraz https://www.saltinourhair.com/oman/oman-route-guide/. Chyba pierwszy raz w życiu spotkałem się z tak szczegółowo rozpisanym planem (nina-travels) – pomijając oczywiście mój własny ;), włączając w to nawet koordynaty GPS poszczególnych atrakcji (!).

Po zebraniu tak wielu informacji jak to tylko możliwe już z większym spokojem można było zabrać się za własny plan podróży. Z racji małej ilości czasu do wyjazdu (wyjazd praktycznie last minute) oraz niewystarczających informacji, sam plan został wyjątkowo mocno oparty na informacjach z powyższych blogów, i ku mojemu wielkiemu ubolewaniu, bez szczegółowej rozpiski godzinowej.

Oczywiście już na miejscu okazało, się że plan trzeba trochę zmodyfikować, ale dzięki temu wyszło jeszcze lepiej!

Miało być krótko a wyszło jak zwykle, dlatego dla ułatwienia, klikając w poniższe odnośniki można przejść bezpośrednio do ich opisów.

Zatem, do konkretów!:

Dzień 1 Al-Rustaq – off road 4×4 kanionem, Al Hambra, Jebel Shams

Dzień 2 Misfat al Abriyyin, Bahla, Nizwa, Jebel Ahdar (nocleg w aucie)

Dzień 3 Jebel Ahdar, Birkat Al Mouz

Dzień 4 Wadi Bani Khalid, pustynia (Bidiyah)

Dzień 5 Pustynia (Bidiyah), Sur

Dzień 6 Sur, Wadi Shab, nocowanie na plaży

Dzień 7 Bimmah Sinkhole, Wadi Dayqah Dam, Muscat

Dzień 8 Muscat

   
Dzień 0: przylot – północ – wypożyczenie samochodu i przejazd pod Al-Rustaq (nocleg w aucie)

       Nic dodać – nic ująć

Dzień 1: Al-Rustaq – off road 4×4 kanionem, Al Hambra, Misfat al Abriyyin, Jebel Shams

Pobudka przez kozy..

..do tego słońce budzi skoro świt , śniadanie i w ramach dygresji szybkie zwiedzanie Al-Rustaq – niestety przez głupi przypadek tutaj nie dotarliśmy, więc ciężko się wypowiedzieć, ale każdy przewodnik oraz lokalny polecał i gdyby nie zrządzenie losu (albo psikusa nawigacji), to na pewno byśmy tam dotarli, więc dodaję na listę – do zobaczenia jest np. fort i ciepłe źródła – jeśli mamy mało czasu, to fort możemy sobie darować (po drodze będzie jeszcze okazja do odwiedzin fortu Bahla), zamiast tego szybki spacer po mieście + ciepłe źródła Ain Al Kasfa (عين الكسفة) – same źródła ponoć są dość małe i kąpać można się tylko w wyznaczonych pomieszczeniach, a nie w samym źródle, ale to już do zweryfikowania podczas kolejnej wizyty w Omanie – całość 2-3 godziny.

Ustawiamy nawigację na punkt orientacyjny „Bald Sayt” jest to małe miasteczko pośrodku niczego, położone w pięknym kanionie, który chcemy (i musimy) przejechać – bez 4×4 ani rusz.
Jeśli ustawimy nawigację od razu na Al. Hambre to może się okazać, że będzie chciało nas poprowadzić „lepszą” drogą dookoła góry i z off roadu nici.

 
Sam Bald Sayt, o ile kilka razy natknąłem się na rekomendację, że warto zawitać, nie zrobił na nas dużego wrażenia – fakt ładna miejscowość do zrobienia zdjęcia z oddali z widokiem >na miejscowość< i pojechania dalej – na pewno nie ma po co wjeżdżać do środka i wysiadać z auta (+przy wąskich uliczkach i dużej terenówce, nie ma gdzie praktycznie zawrócić jeśli już przyjdzie nam do głowy aby wjechać do „miasta”.
Na obronę miasteczka dodam, że ma tam punkt początkowy ścieżka treckingowa (chociaż wysiąść można wszędzie i chodzić gdziekolwiek), dla podróżujących z Pandami wizytę można odpuścić dla mających czas i lubiących pochodzić , w okolicy można sprawdzić np. Snake Gorge Canyon.

Kanion!

Zwany przez niektórych wielkim kanionem bliskiego wschodu.

Nawigacja pokazuje, że od Al.-Rustaq do Bald Sayt 1:15 godz. drogi, później do Al. Hambry kolejne 1:30, w praktyce?
Zatrzymując się co do parę minut przejazd może zając nam zarówno 3 godziny jak i 5 : )

Nasza Panda przespała większość część trasy (przyjemne bujanie drogi szutrowej robi swoje).

Tego samego dnia udało nam się zawitać jeszcze do Al. Hamry (obiad+super(?)market i niespodziewana propozycja noclegu) i Misfat Al Abriyeen (مسفاة العبريين) , dzień kończąc zachodem słońca nad Jebel Shams – po kolei:

Docieramy do Al. Hamry –miasto z starymi zabudowaniami którymi można się przejść i poczuć się jak kilka wieków temu.

Czas coś zjeść, wybór pada na burgera z wielbłąda.

Nagle podjeżdża gość i proponuje nocleg – tak, tak, słyszeliśmy wiele o gościnności Omańskiej, ale nie spodziewaliśmy się, że nastąpi to pierwszego dnia i to w dodatku przy obiedzie.
Po krótkiej wymianie zdań, okazuje się, że pan chce nam gościnnie wynająć domek – promocyjna cena wywoławcza 300 zł – normalnie byłoby za 600, przy długich negocjacji podczas których wielbłąd z burgera zdążyłby uciec, a Panda zdążyła okrążyć wszystkie okoliczne kamienie i krawężniki udaje się ustalić cenę 75 zł.

Mocno nastawialiśmy się na nocowanie pod namiotem w górach z widokiem na zachód i wschód słońca nad kanionem, ale postanowiliśmy że chociaż sprawdzimy (i tak, było warto! Chociaż przez to nie widzieliśmy wschodu nad kanionem), ale wracając do planu podróży.

Po obiedzie i przypadkowym znalezieniu noclegu, z Al. Hamry kierujemy się do oddalonego o 10 minut samochodem Misfat Al Abriyeen, gdzie oprócz widokowych panoram starego miasta na tle lasu palmowego, możemy przejść się jego uliczkami i zobaczyć tradycyjny system nawadniania pól.

Uwaga: przy wjeździe do miasteczka znajduje się tabliczka, iż jest to tradycyjna społeczność i trzeba być odpowiednio ubranym (w długie szaty) – i o dziwo obowiązuje też mężczyzn.

Jako że zależało nam na tym, aby złapać jeszcze zachód słońca, a czas nagli, wyznaczamy sobie, że na Misfat poświęcimy nie więcej niż jedną godzinę – i trochę przepadliśmy, gdyż dodatkowe pół godziny również by nie zaszkodziło.

Na jednym z punktów widokowych zasiedzieliśmy się tak długo, że kiedy dotarliśmy do naprawdę ciekawej i dzikszej części z systemem nawadniania pól , odkrywamy, że tym razem nie sprawdzimy co jest za piątym z kolei zakrętem i czas wracać – co zrobilibyśmy inaczej?

Na pewno staralibyśmy się dotrzeć dalej i szybciej bez zbyt długiego zasiadywania się na pierwszym punkcie widokowym- gdyż potem jest jeszcze bardziej ciekawie – a jeśli nie będzie, to zawsze można się wrócić.

Z Misfat jedziemy na szczyt kanionu Jebel Shams,
(warto sprawdzić poprawność nawigacji) zwanym też wielkim kanionem Arabii.

Czasu akurat na tyle, aby chwilę przejść się wzdłuż kanionu i spokojnie oglądnąć zachód. Na podobny plan wpadło zarówno wielu turystów jak i wielu lokalnych.

Zastanawiamy się czy gdybyśmy rano pojechali do Al. Rustaq, ten dzień mógłby się skończyć w ten sposób, czy też nie zdążylibyśmy tutaj dotrzeć.
Zapewne nie, ale nic nie stałoby na przeszkodzie, aby Al. Hamrę i Misfat zrobić na następny dzień w drodze na Nizwe.

Przy akompaniamencie zachodzącego słońca zauważamy człowieka chodzącego od jednej osoby do drugiej, częstującego wszystkich obecnych czymś co miał w swojej siatce. Podszedł i do nas – „Welcome in Oman” powiedział wyciągając w naszym kierunku siatkę z daktylami wyhodowanymi w jego własnym ogródku.
Po paru minutach rozmowy wręcza nam cały pozostały ekwipunek daktyli powtarzając, że wita w Omanie i życzy udanego pobytu.
Zdumieni i coraz bardziej zachwyceni krajem i ludźmi wracamy do zdobycznego noclegu.

Wchodzimy do środka i robimy wow (*od tego momentu Panda nauczyła się mówić wow na zachwycające ją rzeczy)

  powrót do wyboru dni
    

Dzień 2 – Bahla, Nizwa, Jebel Ahdar

Budzimy się rano i nie chcemy wyjeżdżać. 
3 pokoje, salon, kuchnia, patio i ogródek – wszystko tylko dla nas za 70 zł. 
W pakiecie również widok na góry z okna i kanion za ogrodzeniem oraz totalny brak internetu, aby przypadkiem nie kusił i nie rozpraszał.
Sprawdzamy i faktycznie nasz nocleg na bookingu kosztuje ponad 600 zł/noc (!) – Villa for daily rent : +968 94220122 .

W końcu postanawiamy, że czas ruszyć dalej – kierunek Bahla (fort) i Nizwa (fort i souk).

Po drodze raz jeszcze mijamy Al. Hamrę – gdybyśmy nie zawitali tam wczoraj, to bez problemu moglibyśmy odwiedzić ją dzisiaj.


Nawigacja ustawiona na fort Bahla – Zaraz po opuszczeniu Jebel Shams po drodze mijamy jeszcze punkt widokowy na skalne miasto i fabrykę dywanów.

Czas mamy tylko na jeden z fortów.
Ciągnięcie losów wskazuje, że dziś odwiedzimy fort w Nizwie, ale chcemy chociaż z zewnątrz zobaczyć wpisaną na listę UNESCO Bahlę, zwłaszcza że od ronda które rozdziela wspólną do tej pory drogę z Jebel na Nizwe i Bahle do fortu jest jedyne dodatkowe 15 minut.

Fort Bahla zachwyca z zewnątrz, już na sam widok zaczynamy się łamać nad wejściem do środka, ale Panda śpi nieubłaganie, więc przesądzone – jedziemy dalej.

Docieramy do Nizwy, czas na obiad i wizytę w forcie.

Po dotarciu na miejsce żałujemy że zdecydowaliśmy się na fort w Nizwie, a nie w Bahla. Fort w Nizwie wydaje się mniejszy i mniej spektakularny, a do tego jest dość drogi – 5 OMR za osobę. Panda gratis.

Na zakończenie wizyty w Nizwie decydujemy się na zakupy dżemów i miodów daktylowych w jednym z Souków, a jest ich aż kilka – osobny pawilon rybny, warzywny, mięsny, ubraniowy itd..
Niestety w Nizwie jesteśmy w środę, więc nie udało nam się trafić na tradycyjny targ z kozami, który odbywa się w tym mieście w każdy piątek. 

Natomiast gdybyśmy mieli trochę więcej czasu, to w czwartki w mieście Sinaw odbywa się targ wielbłądów.

Noc planujemy spędzić w namiocie lub aucie na zboczu góry Jebel Ahdar, więc przed wyruszeniem w drogę udaję się do meczetu na szybką wieczorną toaletę – meczety oficjalnie można zwiedzać tylko do południa, jednak bez problemu zostaję wpuszczony do pomieszczania do wykonywania ablucji czyli „łaźni”, skąd mam przy okazji doskonały widok na cały niedostępny oficjalnie meczet.

Na koniec dnia dojeżdżamy pod bramki wjazdowe Jebel Ahdar – wjazd tylko dla aut z napędem 4×4. 

Po weryfikacji samochodu i prawa jazdy przez policję (potrzebne międzynarodowe!), dostajemy zgodę na wjazd.
Policjant informuje nas przy tym, że nocą temperatura potrafi spaść na szczycie nawet do 12 stopni i faktycznie, wjeżdżając coraz wyżej, obserwujemy jak wskaźnik temperatury spada w szybkim tempie z +30 u podnóża do +20 stopni na wysokości 1900 npm, postanawiamy, że nie jedziemy wyżej i zatrzymujemy się na tej wysokości.

powrót do wyboru dni


   
Dzień 3
Jebel Ahdar, Birkat Al Mouz

Budzimy się rano, kolejny raz obudzeni przez wpadające do auta promienie słoneczne, tym razem jednak nie budzi nas palące słońce, dodatkowo spotęgowane przez szybę samochodową, a delikatny promyk wpadający do środka.

Noc była wyjątkowo zimna, około 17-18 stopni, dobrze że nie zdecydowaliśmy się jechać wyżej. Panda wyspana, my mniej – chociaż trzeba przyznać że na własne życzenie, gdyż zamiast tradycyjnie na fotelach, chcieliśmy sprawdzić jak będzie się spało w rozłożonym bagażniku 7 osobowej Toyoty Land Cruiser po złożeniu foteli.
Niestety pomimo dużej ilości miejsca wystające nierówności bagażnika i brak możliwości pełnego rozprostowania nóg utrudniały komfortowe spanie (jednak wygodniej śpi się w standardowej pozycji na rozłożonych fotelach).

Po porannym ogarnięciu się i śniadaniu, ruszamy szukać szczytu.
Jedziemy i jedziemy, nic.
Mijamy duży parking samochodowy – co sugerowałoby że jesteśmy na miejscu, ale nie.
Wciąż nic, droga prowadzi dalej.

Po którymś z kolei zakrętów zatrzymujemy się żeby zapytać lokalnego o drogę – zanim szyba opuszcza się na dobre, nieznajomy już siedzi w naszym samochodzie zakładając, że zatrzymaliśmy się, aby zaoferować mu podwózkę.

Po dalszych 30 minutach drogi, zaczynamy się zastanawiać, czy aby na pewno jedziemy w dobrą stroną, czy nas pasażer tylko szuka podwózki?
Wysiada – mówi żeby jechać dalej.

Po kolejnych 30 minutach docieramy pod resort Alila Jabal Akhdar przy którym znajdujemy tabliczkę informacyjną o szlakach turystycznych -uf, jest tabliczka znaczy się jesteśmy w dobrym miejscu.
Z mapy staramy się zorientować gdzie ruszyć dalej.
Jedziemy dalej, na skrzyżowaniu skręcamy w prawo, by później na niepozornym skrzyżowaniu (23°08’55.0″N 57°33’32.0″E) skręcić w drogę szutrową prowadzącą do pozostałości zapomnianej wioski pasterskiej i (jak się również później okazało) tamy.

Postanawiamy, sprawdzić co kryje się za kolejnymi zakrętami, po kolejnych 15 minutach docieramy do końca drogi. – Wysiadamy z auta.

Szczytu góry nadal nie widać, na miejscu wita nas natomiast tubylec proponując wspólne wypicie kawy.

Napotkany mężczyzna zaprasza nas do meczetu, gdzie na wspólnym picu i jedzeniu daktyli spędzamy dwie godziny.

Schodzą się lokalni i opowiadają o Omanie.
Pokazują piękny widok na kanion roztaczający się z tego meczetu i tłumaczą, że w dole kanionu widać uprawy do których rolnicy muszą schodzić każdorazowo ze szczytu.

Dowiadujemy się też, aby w drodze powrotnej ze względu na piękne widoki odwiedzić wspomniany wcześniej resort Alila – na szczęście nie ma problemu, aby nie będąc gościem hotelowym wjechać i podziwiać…

A podziwiać jest co – resort Alila otoczony jest z trzech stron przez kanion. 
Cena?
Jedynie 300..niestety nie PLN, a OMR czyli ok. 3000 zł (!)

Zatrzymujemy się jeszcze po raz ostatni na moment i ruszamy w dalszą drogę, zatrzymując się później parę razy na punkach widokowych na kanion wzdłuż drogi.

Spoglądamy na zegarek.

Jest już godzina 14:00 a przed nami jeszcze Birkat Al Mouz i 3 godzinna droga w kierunku Wadi Bani Khalid i pustyni, które planujemy odwiedzić w kolejnych dniach.

Miejsce opuszczamy z refleksją, iż Jebel Ahdar w przeciwieństwie do Jebel Shams to nie jeden punkt z widokiem na kanion, ale cały masyw, w którym mamy setki miejsc widokowych.

Docieramy do Birkat Al Mouz które znajduje się u podnóża wjazdu na Jebel, nie kierujemy się jednak do samego miasta tylko na punkt widokowy na las palmowy i majaczące w jego tle skalne miasto.

Punkt widokowy znajdujące się na wieży telekomunikacyjnej i na prawdę wart jest wizyty.

Podjazd jest dość stromy, jednak dla auta z napędem 4×4 nie stanowi problemu – auto bez tego napędu, lepiej zostawić na dole i podejść 20 m w górę na nogach.
Podczas naszej wizyty punkt praktycznie się „zakorkował” – oprócz nas przyjechały na niego jeszcze 2 inne samochody – oczywiście również z turystami.

Będąc u góry na punkcie warto przejechać samochodem dróżką po lewej stronie nadajnika – znajduje się tam znacznie większy parking, niż ten który zastaniemy zaraz po wjechaniu w to miejsce.

Po opuszczeniu tej atrakcji, a przed ruszeniem w dalszą drogę zatrzymujemy się na obiad w miejscu polecanym przez lokalnych spotkanych „na końcu drogi”. – Al Nile Line Restaurant 3,5 na Googlach.
Uf, dobrze że nie mieliśmy internetu bo ominęłoby nas naprawdę dobre i tanie miejsce.
Z samą restauracją wiąże się również inna historia – nasza Panda dostała w niej swój pierwszy… bakszysz (napiwek) – za co?
Za bycie Pandą, ponoć taka kulturowa przypadłość, że obdarowywanie dziecka przynosi szczęście.

Pozostała część dnia to droga wzdłuż pustynnych krajobrazów w kierunku Wadi Bani Khalid, które planujemy odwiedzić na następny dzień.

Docierając w jego okolice już na wieczór, zaczynamy rozglądać się za sklepem i noclegiem.


Robiąc niepotrzebny postój w drogim i bardzo turystycznym miasteczku Bidiyah (będącym jednocześnie punktem startowym dla odwiedzenia pustyni), lądujemy w Oriental Nights Rest House – pensjonat znajduje się tuż przy skrzyżowaniu z drogą prowadzącą na Wadi Bani – cena 200 zł/noc – nienegocjowalna, ale za to z bardzo dobrym śniadaniem.

Niestety w naszym pokoju przeciekała klimatyzacja i nie działało wifi, którego akurat potrzebowaliśmy tego dnia.

    
powrót do wyboru dni

Dzień 4 Wadi Bani Khalid, pustynia (Bidiyah)

Nadszedł ten moment – ruszamy popływać!

Dzień zapowiada się spokojniej.
Przed nami upragniona kąpiel, bo chociaż woda pod prysznicem w łazience spełnia swoje zadanie 🙂 , to jednak nic nie smakuje tak jak kąpiel w morzu, bądź.. w kanionie, jak to ma miejsce w tym przypadku.

Ale najpierw trzeba tam dotrzeć..

Przy zjeździe z autostrady na Wadi trwają prace drogowe, jednak nasz hotel położony jest przy starej nitce drogi, gdzie w oddali majaczy się nieoznaczony nigdzie przejazd pod mostem na drugą stronę drogi.

Szukać oficjalnego objazdu czy próbować szczęścia pod zamkniętym mostem?
Oczywiście niewiele myśląc ruszamy pod most! 

Uf, udało się przejechać na drugą stroną, ale przed wjazdem na właściwą drogę czekała na nas jeszcze mała wydma do pokonania (widać dlatego ta droga nigdzie nie była opisana).
Na szczęście napęd 4×4 zrobił swoje i tak udało się zaoszczędzić trochę czasu na szukaniu objazdów. 

Dalej poszło już z górki.

Droga na Wadi Bani Khalid to dość prosta asfaltowa droga, zakończona parkingiem, nic dodać nic ująć.

Trasa jest prosta i zachęca miejscami do zatrzymania się na krótką przerwę zdjęciową i przypomina przy tym Death Valley w USA.

W wszystkich miejscach na temat tej Wadi czytaliśmy, iż warto ominąć pierwszy „basen” i udać się wzdłuż rzeki w jej górną część, gdzie dociera znacznie mniej osób.
A jak było podczas naszej wizyty?
Dokładnie na odwrót.

Prawdopodobnie wszyscy turyści słuchając się tych rad, postanowili iść w górę kanionu, pozostawiając pierwszy basen praktycznie pusty 🙂 

Nie zmienia to jednak faktu, iż wciąż wyżej położone baseny są znacznie bardziej urokliwe, a restauracja położona przy pierwszym z nich potrafi być tak zatłoczona, że psuje klimat tego konkretnego punktu – i chociażby z tego powodu warto ruszyć dalej. 

Co warto wziąć z sobą na Wadi Bani Khalid?

Chcąc uszanować lokalną kulturę, z pewnością pełny strój kąpielowy (Panie w opcji T-shirt + długie spodnie, Panowie w opcji T-shirt + krótkie spodnie).
Podczas naszej wizyty na miejscu było co prawda więcej obcokrajowców niż lokalnych i nie każdy przestrzegał tej zasady ubioru, za co na nikogo nie spadł publiczny lincz, jednak jadąc do innego kraju, warto uszanować jego zwyczaje.

Aparat – zdecydowanie jest to miejsce warte wzięcia z sobą aparatu.

Pomimo, iż głównym punktem wycieczki jest kąpiel, nic nie stoi na przeszkodzie, aby aparat podczas takiej kąpieli zostawić na brzegu, a potem podejść w inne miejsce i analogicznie odłożyć go na brzegu (jest bezpiecznie, ale nawet jeżeli boimy się zostawić go bez opieki, to z reguły w większości punktów można zrobić to tak, aby mieć go na oku – no chyba, że całą rzekę chcemy przepłynąć wpław, to wtedy nie obejdzie się bez wodoodpornej torby – albo wodoodpornego aparatu).

Pieniądze

na miejscu funkcjonuje restauracja, jeżeli planujemy dłuższy (np. całodniowy) pobyt i w między czasie zgłodniejemy, to zawsze możemy zaopatrzyć się w coś na miejscu (ceny – nie zaporowe, aczkolwiek turystyczne).

Jakości restauracji nie jesteśmy w stanie ocenić, gdyż nasz obiad jedliśmy w Bidiyah niedaleko „osławionej”stacji Shell (wspominam o niej również w informacjach praktycznych).  – Swoją drogą, była to jedyna, która podawała Shawarme w godzinach ichniejszej sjesty (tak, w Omanie a właściwie tylko w Bidiyah natrafiliśmy na sjestę, podczas której nie podają dań które, jak sądzimy wymagają zbyt dużej obróbki termicznej).
Samą restaurację jak najbardziej możemy polecić.


Skoro już jesteśmy przy jedzeniu, a potrzeby kąpielowe zostały zaspokojone, to słów kilka jeszcze o samej restauracji – aby do niej dotrzeć, należy jadąc do Bidiyah od Wadi , skręcić w lewo na stację Shell (samej stacji unikać jak ognia!) i przejeżdżając przez nią wzdłuż wjechać na uliczkę prostopadłą do głównej drogi z której przyjechaliśmy.
Restauracja znajduje się około 150 m od stacji (była to druga jadąc od stacji restauracja na tej ulicy.)

Zanim dobrze zdążyliśmy wysiąść z samochodu, dookoła czekała już na nas grupka „my friendów” dopytujących o nasze plany i próbujących przekonać nas, że bez nich nie poradzimy sobie na pustyni – z czego najbardziej spodobało mi się stwierdzenie: „ty umiesz jeździć po śniegu, my nie, z piaskiem jest dokładnie na odwrót”.
Niezrażeni tymi słowami i czytając szczątkowe informacje na ten temat przed wyjazdem, pojechaliśmy na pustynie oczywiście sami – a samochód pojechaliśmy przygotować na inną stacje paliw niż Shell (upuszczenie powietrza w oponach) , którą polecam omijać szerokim łukiem (o czym wspominam w informacjach praktycznych).

Niestety pomimo, że ogólnie Oman nie należy do napastliwych turystycznie miejsc, tak przed wjazdem na samą pustynię nie unikniemy wszechobecnych pomocników i przewodników, którzy pomogą nam przejechać się dobrze ubitą drogą szutrową pomiędzy wydmami.


Czy warto wziąć przewodnika po pustyni?
I tak i nie.

Jeśli chcemy przejechać się w głąb pustyni, żeby tylko rozbić namiot i podziwiać nocą gwiazdy, a przy okazji przejechać się po mniejszych wydmach i poszukać wielbłądów, to nawet nie mając doświadczenia w jeździe po piasku, poradzimy sobie bez problemu.

W naszym przypadku, po kilku chwilach na oswojenie się i szukanie szutrowej drogi, pod koniec pobytu na pustyni, przeszedłem do poszukiwania piachu obok utartej drogi (którą jedzie się jak to drogą szutrową niewygodnie), jadąc przy tym po 70 km/h.

Przed ruszeniem na pustynie na której mieliśmy spędzić noc postanowiliśmy jeszcze raz wstąpić do restauracji po zapas jedzenia na wieczór (i ew. śniadanie), pech chciał że podkusiło nas żeby wstąpić do innego miejsca „po drodze” , gdzie straciliśmy jakieś 20 minut czekając na burgera i przez to prawie spóźniliśmy się na zachód słońca nad pustynią, a samo jedzenie było dość przeciętne – nie polecane miejsce, znajduje się mniej więcej tutaj

Który wjazd na pustynie wybrać? Przewodniki mówiły o 2 najbardziej polecanych punktach w Bidiyah (polecam ten wpis).
Niestety miejsca orientacyjne w przewodnikach nijak miały się do punktów POI w naszych nawigacjach (Bidiyah Castle – o którym wspominał autor przytaczanego wpisu udało nam się już w drodze powrotnej zidentyfikować jako Al Mintarib Castle – حصن المنترب , co wcale nie jest najlepszym punktem orientacyjnym oraz Al Wasil – które znajduje się niedalego Bidiah, ale do tej pory nie wiem gdzie się znajduje osławiony wjazd w tamtym miejscu).

Jak można się łatwo domyślić, wybraliśmy trasę przy „Bidiyah Castle” , oznaczoną w naszej nawigacji po prostu jako „wjazd na pustynię” – to że trafiliśmy w dobre miejsce, było wypadkową naszej nawigacji , która właśnie w tym miejscu pokazywała jeden z punktów wjazdu na pustynię (o jakże zachęcającej nazwie) oraz jednego z my friendów, który za wszelką cenę chciał nam chociaż polecić w którym kierunku mamy jechać – a skoro dwa różne źródła wskazały to miejsce…

Chcąc dostać się na dobrą ścieżkę przez wydmy, znacznie lepszym punktem orientacyjnym jest Hotel 1000 Nights Camp w okolice którego bez problemu zawiezie nas np Osmand, mapy Google zdecydowanie nie sprawdzą się w tym wypadku.
Koordynaty do wjazdu na pustynie (22.4068, 58.7848) – trasa w te okolice jest prosta i nie wymaga przewodnika.

Po drodze możemy w dowolnym miejscu się zatrzymać, zrobić sobie spacer po wydmach albo rozłożyć namiot gdzie tylko najdzie nas ochota (aczkolwiek w oddali od funkcjonujących campów).

Jeżeli natomiast chcielibyśmy zrobić sobie bardziej ekstremalną przeprawę po wydmach samochodem, to w takim wypadku na pewno wskazane byłoby mieć dodatkowy samochód z przewodnikiem, który w razie problemów mógłby nas wyciągnąć w przypadku zakopania się w piachu. 

Oczywiście niezależnie od wybranej opcji, pamiętajmy o większym zapasie wody.

Na wydmy najlepiej zacząć wspinać się co najmniej 30-40 minut przed zachodem słońca – im szybciej zaczniemy, tym wyżej i dalej uda nam się dotrzeć i tym dłużej będziemy mogli nacieszyć się złotą godziną fotografii.

Chcąc wykorzystać w pełni czas na pustyni, nasz namiot rozkładaliśmy już po zachodzie słońca, przyświecając sobie przy tym reflektorami samochodu – dać się da 🙂 jeśli chcemy zrobić to bardziej spokojnie, to weźmy poprawkę na dodatkowy czas na rozłożenie namiotu za dnia.

Co natomiast można by zrobić inaczej? Jeżeli w okolicach Bidiyah bylibyśmy wcześniej (tak przed 15:00), to zamiast najpierw jechać do Wadi Bani Khalid, można było zrobić dzień (noc) wcześniej pustynię, a na następny dzień jechać do Wadi, gdyż byłoby to wtedy bardziej „po drodze”.

  
powrót do wyboru dni

Dzień 5 Pustynia (Bidiyah), Sur

Noc na pustyni w listopadzie można by nazwać dość rześką.
Otoczeni z każdej strony wydmami rozkoszujemy się niemal egipską ciemnością i pięknym widokiem drogi mlecznej.

W oddali majaczy się nieśmiało światło z oddalonego od nas obozu i tylko przejeżdżające w oddali raz na jakiś czas samochody zakłócają pełnie otaczającej nas pustki.

Rano wstajemy jeszcze przed wschodem, aby złapać wschód gdzieś na wyższych wydmach. Niedługo potem dołącza do nas Panda, jakby przeczuwająca, że budząc się wcześniej będzie miała okazje do podziwiania pięknych widoków. 

O 7 rano docieramy już na szczyt ogromnej wydmy, z której z każdej strony rozpościerają się rozległe tereny niezmąconego niczym piachu.
Trenujemy z Pandą turlanie się po wydmach.
Szczęśliwi i wymęczeni dopiero przed 9 wracamy do namiotu na śniadanie. 

Pakujemy się i ruszamy szukać wielbłądów, których ślady oraz odgłosy dochodziły do nas ubiegłej nocy. 

Daleko nie musieliśmy odjechać, by już po chwili na skraju „drogi” spotkać kilku przedstawicieli tego gatunku, którzy dają się nam nawet pogłaskać.

Temperatura na pustyni zaczyna dawać we znaki, także mając zaliczoną zarówno noc na pustyni jak i spotkanie z wielbłądami, wracamy do miasta.

Jako, że pustynia już za nami i straszący o jej niebezpieczeństwach my friendzi nam nie straszni, lądujemy na osławionej stacji Shell w celu dopompowania opon, jednak jak można się było spodziewać, automat do uzupełniania powietrza – nie działa.
Nic to przecież, jesteśmy w Omanie, kraju gościnnym i pomocnym i nie inaczej też tym razem, nie minęły nawet dwie minuty, jak podszedł do nas jeden z lokalnych, który prawie że za rękę zaprowadził nas do położonego obok zaprzyjaźnionego warsztatu (do którego pojechaliśmy z ciekawości) – cena, jedynie 2 OMR (ok.20 zł).

Wiedzieliśmy, że na drugiej stacji, na której byliśmy dzień wcześniej, znajdowało się analogiczne darmowe urządzenie (które przynajmniej jeszcze wczoraj działało), dlatego też podziękowaliśmy i pojechaliśmy nabić powietrza we własnym zakresie.

Opuszczając Bidiyah, z utęsknieniem zastanawialiśmy czy najlepsze już za nami, jednak Oman jak to Oman miał jeszcze dla nas swojego Asa w rękawie. 🙂

Kolejny na naszej drodze był Sur.

Droga do niego to tylko 1 godzina 40 minut.
Sur przywitał nas zaskakująco dużym korkiem, pierwszym jaki widzieliśmy w tym kraju podczas naszej wizyty w Omanie.
Był to też pierwszy raz kiedy z Pandą korzystaliśmy (w sensie pierwszy raz Panda korzystała) z Couchsurfingu.


Plan mieliśmy taki, aby posiedzieć chwilę z gospodarzami, a następnie ruszyć na zwiedzanie „białego miasta”, później natomiast wybrać się na oglądanie żółwi do Ras al Jinz (żółwie najlepiej oglądać po zachodzie słońca – a nawet nocą, bądź nad ranem).
Los chciał jednak inaczej.
Okazało się bowiem, iż nasi gospodarze również posiadali Pandy i tak od kwestii pieluchowych, po szkolne i polityczne, na rozmowie spędziliśmy dłuższą część czasu, dowiadując się przy okazji czegoś więcej o kraju okiem ekspatów (gdyż nasi gospodarze należeli do tej właśnie kategorii), a Pandy w tym czasie bawiły się w własnym sosie.

   
Na koniec dnia w wyniku błędu w rezerwacji samochodu, musiałem jeszcze odstawić samochód na lotnisko i przyprowadzić za niego inny (co na pewno nie było optymalne czasowo i w tym czasie można by było pojechać oglądać żółwie 🙁 (jednak jak mus to mus), także pędząc niemały kawałek 230 km z Sur do Muscatu zastanawiałem się tylko na ile prawdą jest to, że na każdym kroku czekają na mnie wszechobecne fotoradary.

Faktycznie jadąc autostradą, dosłownie co parę kilometrów można podziwiać puszki z radarami (większość z nich jest nawet zaznaczona na mapach Sygic – jednak niestety nie wszystkie), z drugiej strony pomimo tak gęstej sieci radarów, część lokalnych samochodów nic sobie z tego faktu nie robiła.
Wniosek?
Nasz gospodarz twierdził, że widać niektórym nie szkoda pieniędzy na mandaty, albo mają znajomości, ale może po prostu nie każda puszka jest wypełniona fotoradarem, a lokalni wiedzą, które są pełne?

Fakt jest taki, że parę razy zdarzyło mi się przekroczyć prędkość o 5-10 km, a raz wydawało mi się nawet, że coś błysnęło, a mandatu póki co nie ma (stan -update, na maj 2020), lepiej jednak nie ryzykować, zwłaszcza, że samochód który mieliśmy (zapewne inne z wypożyczalni w takim wypadku również mogą to mieć) już przy 115 km/h niemiłosiernie i irytująco wydawał sygnał dźwiękowy o przekroczeniu prędkości (tak jak u nas ma to miejsce przy braku zapięcia pasów), więc jazda „z niedozwoloną” prędkością do najmilszych nie należy.

  
powrót do wyboru dni

Dzień 6 Sur, Wadi Shab, nocowanie na plaży

Kiedy obudziliśmy się rano, Pandy naszego hosta już czekały pod drzwiami. Zjedliśmy wspólne śniadanie, po czym po pamiątkowym zdjęciu ruszyliśmy w dalszą drogę.

Żółwi nie było (swoją drogą zimą jest mniejsza szansa na ich zobaczenie co dodatkowo nie zachęcało aby za nimi gonić – najlepszy „sezon na żółwie” przypada od czerwca do sierpnia), także udaliśmy się zobaczyć inne atrakcje które mógł zaoferować Sur – tak aby mieć chociaż połowiczną satysfakcję, że skoro tu jesteśmy, to chociaż zobaczmy to polecane do zobaczenia miasto.
Ruszyliśmy zatem na plażę i tradycyjnej stoczni rybackiej.

Jeszcze odnośnie żółwi – oprócz osławionego (i płatnego Ras Al Jinz), można spróbować wypatrywać je jeszcze na plaży Ras al Hadd (tą opcje polecał nasz gospodarz) oraz sekretnej plaży niedaleko Ras Al Jinz –  ta informacja za blogiem https://vryga.pl , jednak zapewne najbardziej pewnym miejscem (zwłaszcza w sezonie zimowym, gdzie trzeba mieć odrobinę szczęścia, żeby udało się zobaczyć jakiegokolwiek żółwia), najpewniejszym miejscem będzie jednak Ras Al Jinz.

Czy białe miasto jakim to określeniem jest Sur nas urzekło? 

Mając za sobą pustynię, wadi i kanion?
Dość przeciętnie.
Zapewne, gdybyśmy jechali w stronę przeciwną, to zachwycalibyśmy się nad nim bardziej, jednak po tym wszystkim, co udało nam się zobaczyć do tej pory – było tylko ok.
Dlaczego zatem cały czas powtarzam, że obrany przez nas kierunek od kanionu w stronę Sur uważam za lepszy, niż odwrotny który zwykle pojawia się w internecie?
Właśnie dlatego, że mając ograniczony czas i wiedząc, że najpierw jest WOW, a potem tylko ow..z góry na spokojnie możemy dłużej zostać tam gdzie nam się podoba (co robiliśmy) i nie będziemy narzekać, jeżeli pod koniec zabraknie nam czas np. na Sur, gdyby czasu zabrakło nam na Jebel Shams kosztem Sur’u, to lament na pewno byłby większy 🙂 Jeśli czasu mamy trochę więcej, to zostawienie kanionu na koniec, może być faktycznie odrobinę bardziej optymalne pod względem samej drogi.

Skoro już byliśmy w Surze, to czas najwyższy na 2 słowa o 2 atrakcjach, które udało nam się zobaczyć.

Niedaleko plaży i centrum Sur, znajduje się tradycyjna stocznia rybacka – a właściwe turystyczno-tradycyjna stocznia rybacka.

Podczas naszej krótkiej wizyty w tym miejscu mieliśmy okazję zobaczyć kilkanaście (bez przesady) samochodów z turystami i lokalnymi przewodnikami, prowadzącymi do tego miejsca.

Największe zdziwienie?
Opłata za wejście 1 OMR (10 zł) – zważywszy, że mówimy o placu wielkości kuchni z aneksem w polskim bloku, którego zawartość w postaci budowanej/odnawianej łodzi i kilku akcesoriów z tym związanych można objąć wzrokiem przy wejściu – cena jak za prezydenta.
Co więcej, wchodząc na plażę położoną przy „stoczni” innym wejściem, umiejscowionym na prawo od oficjalnego wejścia do „stoczni”, mamy darmowe zwiedzanie cmentarzyska statków , a nawet (prawdopodobnie – bo nie sprawdzaliśmy) możliwość wejścia do stoczni od strony plaży.

Plaża (inna niż ta przy stoczni):
Cóż, Korong-korong to nie jest, ale jeśli jesteśmy już w Surze i mamy trochę czasu, to na godzinę (lub pół) można wstąpić – na dłużej nie, gdyż lepiej ten czas spędzić w Wadi Shab bądź plaży w okolicy Wadi Shab (np. Tiwi Beach).

Sama plaża jest dość szeroka i zachęca do krótkiej kąpieli.
Tu również można spotkać łódki rybackie, a nawet parkujące na piachu samochody (które trochę szpecą tą okolicę).

Największą frajdę z plaży miała oczywiście Panda – która bezceremonialnie i bez żadnych zahamowań, wbiegła do wody i łatwo wyciągnąć się z niej nie dała! Tym samym, wizyta na plaży w pełni udana, stąd i samo polecenie do jej odwiedzenia!

Z Sur ruszamy na Wadi Shab. Oczekiwania duże – przez wielu spotkanych po drodze turystów polecane i zachwalane jako lepsze niż Wadi Bani Khalid.
Nastawialiśmy się zatem na podobne atrakcje – krótkie podejście i piękne baseny do pływania, rzeczywistość okazała się jednak inna.

Wadi Bani Khalid i Wadi Shab że to inny kaliber!

I to wcale nie w kontekście tego, który z nich może podobać się bardziej – obie atrakcje są po prostu całkowicie od siebie różne, a porównywanie ich w zero jedynkowy sposób typu który podoba się bardziej, to jak dywagacja odnośnie tego czy wolimy psy czy koty.

Dlaczego?

O ile Wadi Bani, tak jak napisałem wcześniej, cechuje się krótkim podejściem i pięknymi basenami, tak w przypadku Wadi Shab najpiękniejsza jest sama droga do basenów, które same w sobie już tak piękne (jak Wadi Bani Khalid) nie są.

Czas dojścia – bita godzina z Pandą w ręce i aparatem w drugiej.

Panda oczywiście luzem, na ręce lub nosidle.
Zdecydowanie, ze względu na miejscami kanionowe podejście nie da się zapandzić razem z wózkiem.

Czy zatem samo podejście z Pandą jest bezpieczne?
Jak najbardziej uważam że tak.
Miejscami ścieżka (półka skalna) jest dość wąska tak, że trzeba iść gęsiego, a w innym miejscu wymaga dodatkowego podparcia,  jednak ani na moment nie czuliśmy potrzeby zawracania.
Ot taki spacer trochę górską ścieżką. Widoki dodatkowo rekompensowały wszystko aż nadto.

Po dojściu na miejsce ogarnęło nas lekkie rozczarowanie.
Masa ludzi, tylko jeden punkt w którym możliwe jest wejście do wody (miejscami głębokość ponad 1,7 m i aby oddalić się od tłumów trzeba umieć pływać), a całość nie aż tak urokliwa jak Bani Khalid, ale i tak radość Pandy z kąpieli niezmienna.

Trzęsącą się z zimna Pandę, niemal siłą trzeba było wyciągać z wody. Po kilku dłuższych chwilach w wodzie, przenieśliśmy się osuszyć i zaczerpnąć nieco powietrza przed powrotem na okoliczne skałki.  

Wracać trzeba było punktualnie, inaczej moglibyśmy spóźnić się na ostatnią łódkę powrotną na drugą stronę rzeki (tak, aby dotrzeć do tego Wadi, trzeba wziąć krótką przeprawę łódką przez rzekę).

Nasz operator poinformował nas, że planują zakończyć pracę koło 17.00, to też powrót z Wadi trzeba było zaplanować dla bezpieczeństwa co najmniej na 15:30.
Alternatywna przeprawa wpław przez rzekę -około 10m szerokości, ponoć jest możliwa (czytaliśmy o parze podróżującej z swoją Pandą, która spóźniła się na ostatni kurs i musiała skorzystać z tej opcji, jednak ich opis związany z potrzebą podpłynięcia kawałka drogi jakoś nie przekonał nas do tego pomysłu)
W drodze powrotnej, ku naszemu zdziwieniu mijaliśmy pełno osób, które dopiero zmierzały w kierunku Wadi – czyżby łódki działały jednak dłużej?
Nie ma co jednak ryzykować, zwłaszcza że za niedługo zacznie się ściemniać, a przed nami jeszcze znalezienie miejsca na nocleg – i oczywiście posiłek.

Opuszczając Wadi Shab, rozmyślamy iż tym razem już na pewno wszystko co najlepsze jest za nami.
Po prawej stronie mijamy polecaną plażę Tiwi – jednak z racji późnej godziny jak i pustych żołądków, udajemy się w kierunku poszukiwania eukaliptusów.
Nasz wybór pada na miejscowość przy White Beach.
Zwiedzeni nazwą, w drodze do miasta postanawiamy jeszcze odbić na zachód słońca w kierunku okolicznych klifów.  Podejmując tą prostą decyzję, nie przypuszczaliśmy, że zmieni ona nasze życie na najbliższe 24 godziny (jak nie dłużej).

Docieramy do klifów.

Wokół na camping rozkładają się lokalni.
Ludzie łowią ryby.
Kiedy podchodzimy do klifów zagadują nas i proponują coś do picia.

oraz pokazują swoje zdobycze


Po dłuższej wymianie uprzejmości, stwierdzamy, że czas najwyższy na posiłek.
Ruszamy do okolicznego miasta, postanawiając, że na noc, wrócimy w to miejsce na własny camping.

Miasto, bądź bardziej zasadne byłoby powiedzenie, nadmorska wioska nie miała zbyt wie do zaoferowania , do tego rybak, z którym wcześniej rozmawialiśmy, polecał nam abyśmy w poszukiwaniu jedzenia ruszyli znacznie dalej – na oddaloną o 10 minut drogi stację paliw. Jednak pomimo, że różnorodności nie było, to trafiliśmy na jedną z lepszych shawarm jakie jedliśmy w Omanie.

Dodatkowo posiłek na świeżym powietrzu, zjedzony na oryginalnym lokalnym dywanie, urozmaicał nam występ muzyczny tutejszej (męskiej) młodzieży, która zrobiła sobie tutaj punkt spotkania.

Jeszcze szybka gimnastyka, wyglądająca jak modlitwa na tle minaretu i można wracać.

Najedzeni i zadowoleni wróciliśmy na klify, gdzie zaczęliśmy rozbijać nasz namiot i wtedy niespodziewanie zaczęła się nasza najlepsza i najbardziej wspominana przygoda w Omanie.

Nie minęło nawet 5 minut, a z mroku wynurzył się zapoznany wcześniej w tym miejscu Muhammed.
Widząc jak rozkładamy się w tym miejscu, zaproponował nam, że jeśli tylko chcemy, to pokaże nam znacznie lepsze miejsce na nocleg – i jak powiedział tak zrobił.
Razem z swoim przyjacielem szybko spakowali swój sprzęt wędkarski (pomimo, że wcześniej mówili, że planują łowić jeszcze z 2 godz.), wsiedli w swój samochód i jadąc przed nami, zawieźli nas na inną plażę w okolicy Bimmah Sinkhole.

Na miejscu przypadkiem okazuje się, że na camping rozbiła się tam rodzina jednego z nich.
Jak tylko nasi przewodnicy ich zobaczyli, powiedzieli, że przekazują nas pod ich opiekę i od tej pory jesteśmy ich gośćmi.

Niby nic – jednak jeśli ktoś słyszał o Perskiej bądź Omańskiej gościnności, ten wie, że stwierdzenie gość w dom, bóg w dom, jest w ich wypadku nadal aktualne, a że przybiliśmy wraz z rodzinną jednego z nich, tym bardziej przestaliśmy być przypadkowymi ludźmi spotkanymi przy drodze.
Nie macie maty pod namiot? No problem – już przynośmy dywan.
Głodni? – nie? I tak przyniesiemy Wam posiłek, a potem drugi i trzeci.
Może herbaty? Kawy?
Oczywiście butla z wodą i dystrybutorem dla Was, żebyście się mogli umyć.
Zostawię wam też
moją lodówkę (turystyczną) z napojami i przekąskami

Zdumieni, otumanieni, zastanawialiśmy się czy aby na pewno nam się to nie przyśniło.
Podczas wielu, wielu podróży, chyba nie spotkaliśmy się jeszcze z taką gościnnością i otwartością jak tej nocy.

Dajemy Pandzie pobrykać do późnych godzin razem z Pandami naszych gospodarzy.
Dzieci nie chcą nas opuścić, trenując swój angielski.
Kobiety i mężczyźni biwakują osobno.

Co jakiś czas przychodzi do nas Adnan, który został naszym oficjalnym gospodarzem z pytaniem czy nic nam nie brakuje.

Rano postanawiamy wstać na wschód słońca.

Kolejny piękny widok. 

Woda w morzu gorąca już od rana. Pandy wesoło pluskają się w wodzie.

Żal wyjeżdżać. Niechętnie żegnamy się z naszymi gospodarzami i ruszamy w dalszą drogę..

powrót do wyboru dni

Dzień 7 Bimmah Sinkhole, Wadi Dayqah Dam, Muscat

Wciąż oszołomieni po wydarzeniach ubiegłej nocy docieramy do Bimmah Sinkhole.
Już po pełnym parkingu przed ogrodzonym wejściem widać, że mamy do czynienia z bardzo turystycznym miejscem. 
Ludzie tłoczą się do wejścia. W głowie obraz „dziury” (Bimmah Sinkhole to dziura w ziemi), całej w pływających – pomimo tabliczki z zakazem – turystach.

Czar spokojnego poranka prysł.
Miejsce z listy „Top”, do tego dość nieźle utrzymane jeśli chodzi o infrastrukturę (łazienka, ławeczki, plac zabaw dla dzieci), więc jeszcze podtrzymujemy w sobie nadzieję, że na końcu ścieżki będzie coś WoOoW.

Nie było (na prawdę, znacznie lepiej wygląda to na zdjęciach)

Może…gdybyśmy, co już parę razy się przewinęło, zrobili jak większość rozpoczynając nasze zwiedzanie od tego miejsca, to stwierdzilibyśmy, że jest to miejsce godniejsze uwagi – ale całościowo na tle całego Omanu, jest tu po prostu ok – czyli warto zaglądnąć na pół godziny jeśli mamy czas, jeśli go nie mamy, to nic nie się nie stanie jeśli – o ile nikt mnie za herezję nie posądzi – zamiast Bimmah, spędzimy te pół godziny dłużej w którymś z Wadi.

Opuszczając Bimmah, trafiliśmy na kolejne stadko wielbłądów.

A, że dzień się dopiero rozpoczął, także w drodze do Muscatu postanowiliśmy ruszyć oglądnąć tamę Wadi Dayqah Dam.

Tutaj na odwrót – oczekiwania mieliśmy niewielkie i traktowaliśmy ją jako przerywnik, który akurat był po drodze, a efekt samej drogi i wizyty na tamie, wywołał uśmiech na naszej twarzy.

Zaraz po zjechaniu z autostrady, przywitała nas droga szutrowa, z widokiem rozległych niemal pustynnych terenów niczym z filmu o dzikim zachodzie.

Droga bardziej dla auta 4×4, jednak pomimo paru wzniesień i wybojów przejezdna nawet standardowym samochodem.

Następnie, dojeżdżając na powrót do cywilizacji naszym oczom ukazał się tłum ludzi wypoczywających i kempingującym wzdłuż rzeki – fakt, miejsce na biwak bardzo zacne.

Na koniec dojeżdżając do samej tamy, nasze zdziwienie wzbudził ogromny, zapełniony po brzegi parking na szczycie tamy.

Mają rozmach, tego nie można im odmówić.

Piękne widoki na pagórki otoczone sztucznym jeziorem utworzonym przez tamę, w połączaniu z zadbanymi trawnikami i altankami, aż się proszą o biwakowanie.
Zdecydowanie jest to miejsce, gdzie warto zatrzymać się chociaż na pół godziny na kompletowanie i podziwianie krajobrazów, albo nawet na dłuższy piknik – nic więc dziwnego, iż było to, aż tak bardzo oblegane miejsce (chyba nawet najbardziej ze wszystkich jakie mieliśmy okazję oglądnąć, chociaż fakt, że Omańczycy posiadali wtedy przedłużony weekend, który pewnie również przyczynił się do tego zjawiska).

Do zachodu zostało jeszcze kilka godzin, więc na koniec dnia postawiamy ruszyć na plażę.
W różnych źródłach znaleźliśmy informację, iż najbardziej polecaną w drodze do Muscatu plażą jest Yiti Beach – niestety ze względu na błędy w tych źródłach nie udało nam się do niej dotrzeć.

Zamiast na samą plażę, trafiliśmy do resortu Shangri-La Resort, który wg. przewodnika miał być puntem orientacyjnym w drodze na plażę – jak można się domyślić, nie był.


Sama Yiti, oddalona jest od resortu jedynie o 20 minut drogi, jednak ze względu na czas stracony na dojazd do resortu, postępującą potrzebę obiadową, oraz co ważniejsze, fakt iż jadąc „do Yiti” nie napotkaliśmy po drodze żadnej stacji, a bak zbliżał się do zera, a do tego wieczorem musieliśmy zwrócić auto do wypożyczalni, postanowiliśmy zrezygnować z plażowania i ruszyć prosto na Muscat.
Do tej pory oglądając zdjęcia z Yiti uważam, że prawdopodobnie ominęła nas jedna z ładniejszych plaż podczas wyjazdu, ale o tym mam nadzieję przyjdzie się przekonać następnym razem, który Inshallah (jak bóg da), kiedyś z pewnością nastąpi.

Oczywiście, zaraz po przybyciu do Muscatu zamiast na obiad, ruszyliśmy na zwiedzanie (w końcu zaraz zajdzie słońce i trzeba wykorzystać ostatnie minuty), przy czym Panda najadła się w samochodzie podczas drogi.

Na początek pałac Al-Alam i Al. Mirani Fort – miejsca do szybkiego zatrzymania się i pojechania dalej – pałac ogrodzony, fort w oddali. Nic dodać nic ująć.
3 zdjęcia i ruszamy na Corinche w Mutrah. Ale czym są te Corniche? Jak je znaleźć ?

Samo Corniche to nie jeden konkretny punkt, ale cała turystyczna ulica, którą moglibyśmy w tym przypadku porównać do nadmorskiego deptaku.
Jako punkt orientacyjny warto wybrać Mutrah Souq lub Mutrah Fish Market (przy którym przy okazji można poszukać miejsca parkingowego).
Czego się spodziewać?
Promenady wzdłuż zatoki omańskiej i turystycznego nadmorskiego klimatu.
Z pewnością warto się wybrać.

Czas leci, słońce zachodzi, należałoby wreszcie coś zjeść.
Na nieszczęście Azan bądź sjesta dopiero co spowodowały tymczasowe pozamykanie znacznej części restauracji.
Na szczęście nieopodal targu rybnego , praktycznie na jego naprzeciwko, na rogu jednej z uliczek odnajdujemy małą restauracyjkę z shawarma.

Niemal standardowo, zagaduje nas przypadkowy gość który przyszedł coś zjeść.
Od słowa do słowa zaczyna opowiadać, że jest przewodnikiem turystycznym, ale jest już po pracy i jak coś to chętnie pomoże.
Na moje pytanie czy wie jak najlepiej dotrzeć z lotniska (gdzie muszę zwrócić samochód), bez wahania oferuje się, że po mnie przyjedzie na lotnisko i zawiezie do hotelu, bo z lotniska komunikacja miejska jest, ale niestety niezbyt dobrze oznaczona i problematyczna.
Z standardową – aczkolwiek zmiękczoną już przez Oman – dozą lekkiej nieufności dziękuję i ustalamy, że gdybym miał faktycznie problem to do niego zadzwonię.
Rozstajemy się, a nasz rozmówca oferuje, że zapłaci za nasz obiad.
Jesteśmy jego gośćmi, sprzeciwu nie przyjmuje! Nie wie jednak, że za obiad zapłaciliśmy już wcześniej, więc z czystym sumieniem i poszanowaniem Omańskiej gościnności, wychodzimy.

Raz kolejny oszołomieni, ruszamy jeszcze do ostatniego celu podróży dzisiejszego dnia – rozświetlonego nocą meczetu Mohammad Al-Ameen Mosque , po drodze mijając operę – Royal Opera House Muscat, oraz plażę Qurum.
O samej operze słyszeliśmy wiele dobrego, jednak aby dostrzec jej piękno, należy odwiedzić ją w środku – z zewnątrz nie przedstawia się jako punkt must see.


Wracając do meczetu, podchodzimy z Pandą do wejścia – w sumie to Panda biegnie, ja za nią.
Z meczetu wychodzi jegomość.
Już myśleliśmy, iż chce zwrócić nam uwagę, że już po godzinach odwiedzin, jednak zamiast tego, zagaduje nas o to skąd jesteśmy i pyta czy nie potrzebujemy podwiezienia.
W głowie szumi często już słyszane welcome in Oman.

Czas odstawić rodzinę misiów do hotelu i oddać samochód na lotnisko.

Dzień bez przygód dniem straconym, więc i w tym wypadku nie mogło być inaczej.
Najpierw okazuje się, że droga wyjazdowa obok meczetu jest zamknięta i musimy jechać niemal że dookoła miasta , bo nigdzie nie ma opcji zawrócenia, później że nasz pokój nie jest dostępny, więc hotel daje nam upgrade.
Na koniec, tuż przed lotniskiem odzywa się kontrolka paliwa – trudno, paliwo jest tu tanie, więc różnica jednej kreski nie powinna być bardzo bolesna, ale jednak wypożyczalnia (Dollar), próbując oszukać klienta i w swoim systemie (czego też nie było na umowie – bądź było po arabsku) zaznaczyła, iż paliwa było znacznie więcej niż w rzeczywistości – na szczęście zdjęcie deski rozdzielczej zrobione przed odbiorem auta pomaga uniknąć ponad 50 zł opłaty dodatkowej, kończąc negocjacje z wypożyczalnią na 20 zł.
Przy okazji natomiast wypożyczalnia nie naliczyła opłaty za przekroczenie dziennych limitów km, więc planowany bilans kosztów wyszedł na zero.

Został jeszcze powrót z lotniska.

Niby prosta rzecz, w końcu na lotnisku są oznaczenia prowadzące na przystanek – i na tym prostota się kończy.


Dworzec autobusowy o ile duży i w miarę nowoczesny, tak brak na nim jakichkolwiek oznaczeń przystanków, a nawet informacji z której platformy odchodzą poszczególne autobusy (nie mówiąc o tym, jakie autobusy w ogóle stąd odjeżdżają).

Zamiast tego zaraz po dotarciu na miejsce pojawia się przyjazna osoba, która proponuje pomoc w podwiezieniu – oczywiście za dość mocno wygórowaną stawkę.
W końcu udaje się odnaleźć „zarządzającego” tym miejscem.
Niestety przez barierę językową, z którą o dziwo przyszło się spotkać na lotnisku (może dlatego, że byłem tu jedynym turystą?), prawie wylądowałem w autobusie jadącym w inne miejsce – na szczęście wcześniej zaprogramowane mapy google (które działały z transportem publicznym w bardzo mylnym i ograniczonym zakresie, ale jednak działały), pozwoliły na złapanie (po godzinie czekania) właściwego autobusu i uf, dzień można uznać za zakończony.

  powrót do wyboru dni

Dzień 8 Muscat, powrót do Dubaju

Muscat, jak to stolica, można kochać, można nienawidzić.
Nasz elastyczny grafik, brak miłości do stolic i wcześniejsze zachwyty innymi częściami kraju, spowodowały że na Muscat został nam tylko jeden dzień – co i tak uważam, za nadto wystarczające.
Wiele racji mają ci, którzy utrzymują, że auto to niezbędny środek lokomocji, a my na przekór, auto zdaliśmy dzień wcześniej, odwiedzając najdalsze lokalizacje dzień wcześniej.
Na dziś pozostał jeden cel podróży – wielki meczet Sultana Qaboosa w Omanie – no i oczywiście sam powrót do Dubaju.

Wbrew obiegowym opiniom, podróż po Muscacie bez auta jest możliwa – może nie jest to najwygodniejsze rozwiązanie, a mapy google pomimo że posiadają funkcję integracji z transportem publicznym, nie pokazują wszystkich tras prawidłowo (gdzieniegdzie wyświetlając nawet, że czas przejazdu miedzy niezbyt odległym punktem a i b to nawet 1:30 godz.), ale przy odrobinie szczęścia jest to możliwe.
W zasadzie to szczęścia – i Omańskiej życzliwości.

Wychodzimy na przystanek, godzina odjazdu już minęła, kolejne 10-15 minut.
Nic nie jedzie. W między czasie co chwilę zatrzymują się taksówki.
Ustalamy, że jeszcze kilka minut bez autobusu i weźmiemy kolejną, która się zatrzyma.
W pewnym momencie zatrzymuje się przy nas zwykły samochód, którego kierowca łamanym angielskim pyta czy potrzebujemy pomocy.
Wsiadamy i zawozi nas pod sam meczet.
Praktycznie w tym samym czasie widzimy, że z tyłu nadjeżdża autobus na który czekaliśmy.

Meczet robi wrażenie, jednakże jeżeli ktoś odwiedził już wcześniej Wielki Meczet Szejka Zajida, to może odczuć pewien niedosyt.


Na start Koala musi wypożyczyć Abaję.
Nie przeszła pomyślnie drugiej linii kontroli czystości, gdyż jej spódnica do ziemi posiadała niewielkie rozcięcie.
2 OMR (ok 20zł) i nas puszczają.
Wchodzimy i zwiedzamy.


Panda co jakiś czas z zainteresowaniem przekracza barierki wydzielone do zwiedzania dla turystów.
Dzięki temu chociaż na moment mamy możliwość dotknięcia stopami miękkiego dywanu, który znajduje się w części niedostępnej dla turystów (część turystyczna przykryta jest innym dywanem, aby turyści nie uszkodzili tego ważnego dywanu spod spodu).

Zbliża się czas zamknięcia meczetu, ochrona zaczyna wszystkich wypraszać – a Panda zaczyna domagać się jedzenia.
Ochrona daje nam znać, żebyśmy na spokojnie skończyli jedzenie.

Turyści wyszli.

Cały meczet dla nas.


Tuż przed wyjściem zostajemy jeszcze zgarnięci (prawie jak przez światków J.) przez świątynnych uczonych na krótką rozmowę o Islamie przy herbacie i daktylach.
Opuszczamy świątynie grubo po oficjalnym zamknięciu dla zwiedzających (zwiedzanie możliwe jest między 8 a 11 – oprócz piątków), na tyle późno, że wejście przy którym mamy zwrócić abaję jest już zamknięte.

Szybko ruszamy kupić bilet do Dubaju.
Jest już po 12:00, do dworca co najmniej pół godziny, przy czym najbliższy dostępny autobus jest o 15:00 , a jeszcze trzeba wrócić do hotelu po bagaż.
Do tego zaczyna padać deszcz.

Idziemy na przystanek.
W pewnym momencie, (kolejny raz), zatrzymuje się obok nas samochód, ktoś uchyla szybę i daje nam parasol.
Pada, przyda wam się, zwłaszcza Pandzie.
Po czym, zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, odjeżdża.

Docieramy na przystanek, zatrzymuje się taxi – wsiadajcie, mówi kierowca, mam już prawie komplet pasażerów w waszą stronę i pada deszcz , więc za 1 OMR was zawiozę – za bilet na autobus zapłacilibyśmy ok. 800 Biasa (0,8 OMR), więc cena bez żadnych negocjacji prawdziwie uczciwa.
W drugą stronę próbujemy powołać się na tą samą cenę, niestety nie idzie już tak łatwo, jednak czas nagli i ostatecznie staje na 2 OMR, chociaż na koniec, pomimo że kierowca zarzekał się, że wie gdzie chcemy jechać, zostajemy wysadzeni przy innej przecznicy, w odległości ok. 7 minut od hotelu.

Ostatnie zakupy (daktyle, daktyle, daktyle!!), obiad i ruszamy.

W drodze do Dubaju dopada nas pierwsza ulewa jaką widzimy podczas naszego wyjazdu.
Zaczynają tworzyć się korki.
Ludzie w autobusie komentują, że Wadi pewnie wylało i faktycznie, nie minęło 10 minut deszczu, a już wszystkie drogi są nieprzejezdne, a za oknem widać powodzie przetaczające się przez miasto.


Do Dubaju, zamiast po 6, docieramy po ponad 9 godzinach drogi, wcześniej przechodząc kuriozalną kontrolę graniczną.
Dlaczego kuriozalną? Otóż zamiast skanera, wszystkie bagaże otwierane i sprawdzane są ręcznie.
Przy czym bagaże idą kontrolować tylko mężczyźni.
Kobiety w tym czasie czekają w autobusie – i do tej pory zastanawiam się, jak w takim wypadku skontrolowany byłby bagaż kobiety podróżującej samotnie..?

No nic, wreszcie w hotelu w Dubaju.
Godzina 2 w nocy.
Recepcjonista nie może znaleźć naszej rezerwacji, kilkukrotnie do nas wracając, czy aby na pewno mamy rezerwację na ten hotel.
W końcu, wraca z smutkiem w oczach po 10 minutach.


Niestety, coś jest nie tak z waszą rezerwacją – mówi –  ale widzimy że faktycznie była składana, więc jedyne co mogę zaproponować, to upgrade waszego pokoju. 


Docierając do pokoju po tak ciężkiej drodze żałujemy, że nie zostaniemy tu na dłużej..

  powrót do wyboru dni

Pełny album zdjęciowy Oman okiem Pandy, dostępny, tutaj (klik)


Pozostaw komentarz