Przed nami ostatni tydzień zimy. Oczekując na wiosnę, powspominajmy trochę lata!
Jedni lubią morze, inni lubią góry, a my tymczasem udaliśmy się na Mazury.
Mazury kusiły nas już dłuższy czas, ale do tej pory nie nadarzyła się nam wcześniej okazja, aby je odwiedzić.
Dzięki rekomendacjom świetnego miejsca przez jednych znajomych i spontanicznej propozycji wyjazdu od drugich – wreszcie się udało.
Tak, po 8 godzinach podróży, której znaczną część Panda przespała, z jedną tylko przerwą na dłuższy spacer po przypadkowych polach wzdłuż drogi, wylądowaliśmy w Jaśkach.
Jaśki - mała miejscowość, nasza baza wypadowa, ma jezioro
Wieża widokowa w Kruszniku - wieża widokowa nad jeziorem Wigry
Baza Rybacka WPN - urokliwa przystań nad jeziorem Wigry
Suwałki - była stolica województwa z tanim parkingiem przy rynku
Mosty w Stańczykach - byłe mosty kolejowe w środku lasu - przypominają akwedukty
Augustów - Kanał Augustowski, ale nie tylko - rzeka Netta, Rynek i specyficzny pałac
Mamerki - bunkry z czasów II Wojny Światowej - obecnie muzeum
COS - tak intrygująca nazwa prosi się o nie uchylanie rąbka tajemnicy...
Mikołajki - miejscowość nad jeziorem Śniardwy
Olecko - miasto nad jeziorem o tej samej nazwie, jezioro można dookoła objechać rowerem
Jaśki – a gdzie to?
Mała miejscowość niedaleko Olecka, na styku Mazur i Suwalszczyzny, mała ale z własnym jeziorem (j. Dobskie) i (małą, ciasną, ale własną) plażą.
Gdyby nie nasi znajomi, którzy odwiedzili to miejsce już dwukrotnie i gorąco je polecali, pewnie nigdy byśmy tam nie trafili. Szczęśliwie złożyło się, że polecani nam przez nich gospodarze posiadali akurat jeden ostatni wakacyjny termin z końcem sierpnia, który – pomimo propozycji last minute – nam idealnie odpowiadał.
Plany, plany, plany…
Plany ambitne, Mazury, Suwalszczyzna i Podlasie.
Setki miejsc zaplanowane, zapakowane nawet rowery, aby można było spędzić ten czas jeszcze bardziej aktywnie.
Mamerki, kanał w Augustowie, zamek Krzyżacki w Rynie, akwedukty – czyli Mosty w Stańczykach .. a nawet piramida (!) w Rapie, o jeziorach i okolicznych miastach oczywiście nawet nie wspominając. Przydałby się pewnie i miesiąc, aby wszystko na spokojnie zobaczyć… my mamy za to tylko jeden tydzień.
Tylko tydzień, zdecydowanie za krótko.
Przez cały sierpień króluje piękna pogoda, także z każdym kolejnym dniem czekamy tylko na moment w którym ruszymy w naszą podróż – jednak z pogodą, jak to z pogodą, niczego nie można być pewnym.
Do wyjazdu coraz bliżej, a prognozy robią się coraz bardziej ponure, na dzień przed wyjazdem – niczym wyrok: 7 dni deszczu na 7 dni naszego wyjazdu.
Jechać nie jechać, o to jest pytanie.
Jechać i siedzieć 7 dni w wynajętym pokoju?
Nie jechać i siedzieć 7 dni w własnym pokoju?
Tak źle i tak niedobrze..
Nie no, nie może być tak źle! Prognozy przecież nigdy się nie sprawdzają, a nawet jeśli, to przecież nie może padać cały czas.
Pakujemy rowery na dach, a Pandę do fotelika i ruszamy.
Przyjeżdżamy.
Wietrznie, ale nie pada – oby tak dalej (w perspektywie ciągłych opadów i z wiatru można się cieszyć).
Zwiedzamy okolicę, robimy powitalnego grilla ze znajomymi i snujemy plany na najbliższe dni.
Wigry
Na pierwszy ogień idzie Wieża Widokowa w Kruszniku nad jeziorem Wigry, w okolicach której urządzamy sobie dłuższy spacer, przy okazji podziwiając piękną tęczę – pozostałość po deszczu, który towarzyszył nam w drodze nad jezioro.
Okolica idealna właśnie na spacery, bądź wycieczki rowerowe – zresztą, jak całe Mazury, z wieloma trasami rowerowymi i świetną infrastrukturą dla tej formy aktywności.
Następnie czekała na nas Baza Rybacka WPN w Czerwonym Folwarku – trafiając tu na złotą godzinę, czyli ostatnią godzinę przed zachodem w której słońce pozwala zrobić ciekawe ujęcia, mogliśmy podziwiać wspaniały zachód słońca do jeziora wraz z unoszącą się delikatną nad wodą mgłą.
Miejsce świetne na przejażdżki rowerowe i jak i doskonały punkt do odwiedzenia Wigierskiego Parku Narodowego – szkoda, że w ten dzień nie wzięliśmy akurat rowerów z sobą.
W drodze powrotnej wstępujemy jeszcze na obiadokolacje do Gospody Pod Sieją w Starym Folwarku – świetne opinie na Googlach w ilości niemal 900 sztuk zachęcają do odwiedzin.
O ile jednak Panda z wizyty była zadowolona (i chyba tylko Panda), tak my raczej jej żałowaliśmy – zwłaszcza zamówienia dodatkowej porcji Soczewiaków, które domówiliśmy zanim otrzymaliśmy danie główne, nie chcąc tracić potem czasu na dodatkowe czekanie – gdybyśmy poczekali trochę dłużej i najpierw spróbowali obiadu, to z pewnością byśmy tego dodatkowego zamówienia nie popełnili.
Suwałki
Przed powrotem na nocleg, jakżeby inaczej (w końcu noc jeszcze młoda), po drodze wstępujemy jeszcze do Suwałk.
Jako, że odwiedzamy byłe miasto wojewódzkie zastanawiamy się, gdzie tu zaparkować jak najbliżej rynku bo na pewno będzie problem z parkingiem i podczas tych rozmyślań z zaskoczeniem lądujemy na miejscu parkingowym praktycznie tuż obok rynku, miejsca sporo, a koszt?
1 złoty za godzinę!
Szybki rekonesans dookoła rynku oraz placu Marii Konopnickiej, trochę zabawy z gołębiami i do domu, do Suwałk jeszcze przypadkiem wrócimy w drodze z Mostów w Stańczykach.
Mosty w Stańczykach
Mosty w Stańczykach, z oddali wyłaniają się nam po drodze niczym rzymskie akwedukty po czym równie szybko nikną w lesie (wł. Puszczy Rominckiej).
Prognozy znowu mówią o deszczu, jest pochmurnie, ale nie pada.
Nie chcąc popełenić błędu z poprzedniego dnia, optymistycznie pakujemy na drogę rowery, aby chociaż w części móc przejechać kawałek pętli Suwalskiego Parku Krajobrazowego.
Po drodze wjeżdżamy w oberwanie chmury, co stawia pod znakiem zapytania nasze rowerowe plany.
W drodze zatrzymujemy się jeszcze w Spółdzielni Mleczarskiej w Filipowie – gdzie możemy zaopatrzyć się w lokalne, polecane i co najważniejsze dobre masło oraz ser, a pół godz. później dojeżdżamy na miejsce.
Po deszczu zostały tylko ostatnie krople – może jednak dopisze nam szczęście i jednak uda się przesiąść na 2 kółka?
Korzystając z pogody najpierw idziemy na spacer po mostach, jeśli tylko pogoda dopisze, to po krótkim zwiedzaniu wrócimy po rowery.
W drodze na most mijamy staw, który patrząc od góry przypomina serce (zdania w naszej grupie były podzielone, więc niech każdy sam oceni 🙂 ), kilka straganów (prawie jak nad morzem w drodze na plaże) i po uiszczeniu opłaty za wstęp wchodzimy na mosty.
Kilka minut później nasze plany kolejny raz weryfikuje powrót deszczu. Finalnie pomimo przeciwności pogody, mosty jednak udało się zdobyć, ale czy warto na nie wyjść?
Zdecydowanie tak!
Akwedukty stanowią świetną atrakcję. Zarówno przejście po mostach jak i samo ich podziwianie z dołu bądź z oddali dostarcza bardzo dobrych wrażeń i faktycznie można je utożsamiać z rzymskimi akweduktami.
Pod mosty można również zejść, płynie pod nimi mała rzeka i jest równie urokliwie jak u góry.
Będąc na ścieżce pod mostami, z jednej strony mostów znajduje się też tabliczka „zakaz przejścia pod mostem”, ale żeby ją zobaczyć idąc od strony rzeki, trzeba pod nim najpierw przejść, taki bonus.
Po powrocie do auta mierzymy się z ogromnym dylematem – znów pada jak z cebra, ale godzina jeszcze młoda
Wracać na mieszkanie czy próbować szczęścia, bo może pogoda się jeszcze poprawi?
Na wpół przemoczeni, postanawiamy zmodyfikować wcześniejsze plany i ruszamy kolejny raz na Suwałki.
Korzystając z pory obiadowej, lepszej pogody i Pandziej drzemki ustawiamy się w kolejce do Kuchni Tatarskiej u Alika (4,7 + 1200 opinii) i znowu żałujemy, ale tym razem żałujemy, że pojemność żołądków jest tak ograniczona – w tym wypadku opinie Google nie zawiodły i warto było czekać pół godziny w kolejce na miejsce do stolika (chociaż gdyby nie to, że Panda jeszcze kończyła swoją drzemkę, to pewnie nigdy nie zdecydowalibyśmy się na takie oczekiwanie).
W Suwałkach nie zatrzymujemy się tym razem na dłużej dłużej i jako, że pogoda zaczęła dopisywać, po krótkim spacerze postanawiamy ruszyć na Augustów.
Augustów
Augustów planowany był na inny dzień, ale cóż, korzystając z pogody i niepogody, modyfikujemy plany na bieżąco.
Zanim pogoda koleny raz zmieni zdanie, wyciągamy rowery i spod ujścia kanału Augustowskiego ruszamy najpierw wzdłuż Netty w stronę plaży miejskiej mijając po drodze Pałac na Wodzie, by następnie przejechać się wzdłuż samego kanału i na koniec odwiedzić rynek.
Bez dwóch zdań Augustów zachwyca. Spokój, porządek, a klimatu dodatkowo nadają barki leniwie zacumowane wzdłuż Netty i zieleń wzdłuż rzeki.
Jedyne co mąci rowerowe zwiedzenie, to ścieżki rowerowe, które potrafią zakończyć się schodami, które stanowią kładkę nad wodą – i tak trafiliśmy na takie dwie, które znajdują się w okolicach Międzyszkolnego Ośrodka Sportowego i szczególnie podróżując z Pandą zapiętą w fotelik rowerowy, lepiej wziąć na to miejsce objazd ulicą Zarzecze, niż próbować przez nie przejechać.
Sam Pałac na wodzie wywołał w nas mieszane uczucia.
Jest to budynek w stylu klasycystycznym, z przepychem ale i z lekkim kiczem w ogródku – ale to już każdy musi ocenić sam.
Obecnie znajduje się tu hotel i senatorium.
Po kilku kolejnych minutach docieramy do plaży miejskiej w okolicy której spędzamy krótką chwilę…
i ruszamy dalej, aby pomimo zbliżającego się wieczoru, przejechać się jeszcze wzdłuż kanału Augustowskiego (swoją drogą najmniej urokliwa część przejażdżki) .
W Augustowie trafiamy też na jedne z lepszych lodów jakie w ostatnim czasie było nam dane spróbować – lody Rico położone przy rynku Zygmunta Augusta.
Do tego stopnia dobre, że aż warto o nich napisać.
Obok nich niczym wspomnienie z dzieciństwa stoi druga lodziarnia „Zielona Budka”, w „Budce” pustki, a w Rico kolejki, ryzykujemy i idziemy za tłumem, a potem wracamy jeszcze po kolejną dokładkę.
W drodze na Giżycko i Mamry
Chociaż kolejny raz miało padać cały dzień, to również i tym razem pogoda nam dopisuje :).
Prognoza co prawda cały czas straszy, że w każdej chwili mamy się spodziewać deszczu (jak to dobrze, że te nasze prognozy pogody tak rzadko się sprawdzają! 🙂 ), jeśli zatem pogoda dopisze, to udamy się dziś na – Mamerki, Zamek Krzyżacki w Rynie, oraz oczywiście nad jeziora – Mamry, Dargin, Niegocin- także szykuje się w pełni aktywny dzień.
Po drodze na Mamry sprawdzamy polecane przez naszych gospodarzy Lody Tradycyjne w Baniach Mazurskich (z oceną 4,8 – ponad 400 opinii) – dostępne od lat są tylko 3 smaki wyrabiane na miejscu (kawowe, owocowe, śmietankowe), jak to nasi gospodarze ocenili – smaki dzieciństwa i PRL niezmienne od lat i faktycznie smak lodów znacznie inny od tych, które mamy możliwość próbować na co dzień – w naszym przypadku ten smak nas akurat nie przekonał.
Pomimo, że jesteśmy tylko 10 minut drogi od Piramidy w Rapie (grobowca wybudowanego na wzór egipskich piramid o wysokości 12 m), to z racji tego, że pogoda zaczyna się psuć, postanawiamy pominąć tą atrakcję i jechać prosto na Węgorzewo i dalej na Mamerki.
Mamerki
Będąc 500 m od Mamerek już widzimy znaki, które karzą jechać nam dalej wzdłuż drogi, tymczasem nawigacja poleca skręcić w prawo w las – w sumie czemu nie, zobaczymy gdzie nas wywiezie, a na drogę zawsze można jeszcze wrócić.
Po dalszych 500 m po naszej lewej stronie wśród drzew zauważamy bunkry – jesteśmy na miejscu?
Zatem wysiadamy!
Pozostawiamy auto na poboczu i przesiadamy się na rowery.
Proponujemy Pandzie fotelik rowerowy, Panda natomiast usilnie chce jechać sama.
Mus to mus. Ruszamy – Ciekawe jak daleko zajedzie o własnych siłach ^^.
Pierwsza godzina Panda jedzie sama, druga godzina Panda jedzie sama, trzecia godzina Panda sapie, czwarta godzina Panda…
Może jednak nie aż tak długo, ale ku naszemu zaskoczeniu, ponad dobry kilometr własnej jazdy został przez Pandę zrobiony – i gdyby nie to, że na naszej drodze wyrosła ogromna kałuża i błoto, gdzie zdecydowaliśmy (za Pandę-ku i jej niezadowoleniu), że to najwyższy czas na przesiadkę, to pewnie pojechałaby jeszcze znacznie dalej.
Po dalszych objazdach i przejazdach wreszcie dotarliśmy do muzeum – wychodzi na to, że naszym skrętem w las dojechaliśmy tu trochę na około.
Panda chce na wieżę widokową, Miś też – idziemy.
Po dłuższej drodze na górę z Pandą w jednej ręce i duszą na ramieniu w drugiej – udało się, widoki na las faktycznie bardzo ładne, jednak nie tak spektakularne jak się spodziewaliśmy..
Na górze wieży wieje tak, że aż wydaje się, że wieża delikatnie się kołysze, a na metalowej konstrukcji każdy tupot stóp roznosi się na kilka kolejnych pięter…
Jeśli dodać do tego limit osób, który jednorazowo może wejść na górę (pewnie i w co chcę wierzyć bardziej ze względów Covidowych niż bezpieczeństwa samej budowli) to przed oczami można zacząć wyobrażać sobie wizję o słabej konstrukcji samej budowli…
Przed dalszą drogą Miś Polarny wstępuje jeszcze do muzeum.
Reprodukcja bursztynowej komnaty, U-Boota i trochę odrestaurowanych bunkrów.
Będąc w okolicy na pewno warto zajrzeć chociaż na moment.
Przy okazji wizyty Mamerek można pokusić się również o zobaczenie przebiegającego w okolicy kanału Mazurskiego, który biegnie aż po Obwód Kaliningradzki oraz oczywiście samego jeziora Mamry, do którego możemy dotrzeć wprost z Mamerek.
Ryn? COS
Dalej na naszej liście na ten dzień jest zamek Krzyżacki w Rynie – obecnie przerobiony na hotel z restauracją, w której można podziwiać odrestaurowane wnętrza tego obiektu i choć na moment poczuć się jak możnowładca z dawnej epoki.
Czas mamy bardzo dobry, pogoda póki co łaskawa, wszystko wskazuje na to, iż tym razem nic nie przeszkodzi naszym planom.
Pakujemy rowery na samochód i *** *** ….. musimy zweryfikować nasze plany na pozostałą część dnia.
Podczas przypinania roweru jedna z linek podtrzymujących go na dachu obluzowuje się i rower z całym impetem ląduje na głowie Polarnego Misia. Po krótkiej konwersacji z rowerem podczas której zostaje mu oznajmione, że zostanie on przerobiony na żyletki (czego Miś Polarny będzie potem żałować, bo po kolejnych 2 msc, rower wyprowadzi się z domu..- ale to już inna historia), następuje konsternacja, głowa boli, a mamerki są – ale przed oczami.
Koala najchętniej wywiozłaby Misia Polarnego do szpitala, a Miś Polarny najchętniej kontynuowałby dalej trasę – kompromisowo, dzwonimy na teleporadę (jeden z pozytywów Covidu), a lekarka wręcz ze zdziwieniem wysłuchuje że do urazu doszło zaledwie 15 minut wcześniej przed wizytą.
Z planów zdobycia zamku Krzyżackiego rezygnujemy, a dalszą część dnia spędzamy na plaży położonej przy obiekcie o zachęcającej nazwie „COS”. COS czyli Centralny Ośrodek Sportu w Giżycku, który położony jest nad jeziorem Kisajno.
Panda ma trochę piasku i kaczek do gonienia, a Miś Polarny trochę topiącego się lodu w worku do okładania całkiem sporego guza, który zdążył w między czasie zagościć na głowie.
Po zachodzie słońca i spacerze po okolicy wracamy na zasłużony odpoczynek.
* Jako ciekawostka – na plaży znajdował się taki oto mobilny dezynfektor rąk, sponsorowany przez Kaufland
Mikołajki
Przyszedł ten dzień, gdy udało nam się zsynchronizować i razem z drugą połową naszego zespołu wyjazdowego wyruszyliśmy razem do Mikołajek.
Pogoda oczywiście nie inaczej w tym „deszczowym” tygodniu idealna.
Zainspirowani przez naszych gospodarzy, wynajmujemy wspólnie małą motorówkę na którą nie jest potrzebny patent.
W planach miał być houseboat, czyli duża łódka bez patentu w której można już nawet nocować, ale oblężenie jeziora tak ogromne, że akurat się skończyły.
W żółwim tempie na jakie pozwalają przepisy przy tego typu jednostkach, wypływamy na Śniardwy i chociaż żadne z nas nigdy nie miało kontaktu z sterowaniem łodzi, to zabawa jest przednia. Do tego stopnia, że przez głowę zaczyna przechodzić myśl, o wynajęciu w odległej przyszłości prawdziwego Houseboata…i może spędzenia na nim chociaż jednej nocy?
Od kołysania na wodzie, Panda odpływa. Po powrocie do portu jak wygłodniałe wilki morskie zaczynamy szukać opcji obiadowych.
Obiad – Jezioro Jagodne
Rekomendacje Google prowadzą nas na Fishbarkę na Jeziorze Szymon. Niestety zwiedzeni głodem i opiniami (4,8 przy ponad 500 opiniach), nie zwracamy uwagi, że w tym wypadku nazwa dosłownie zobowiązuje, a barka znajduje się dosłownie na środku jeziora, gdzie można dotrzeć jedynie transportem własnym (oczywiście wodnym).
Szukając dalej, trafiamy na Swojski Gościniec, położony nieopodal jeziora Jagodne.
Klimatyczny wystrój, plac zabaw i bardzo smaczne jedzenie (na które trzeba niestety trochę poczekać), powoduje, że spędzamy tu trochę więcej czasu niż planujemy, a Panda wręcz jako ostatnia osoba zamyka plac zabaw.
W oczekiwaniu na obiad, można połączyć przyjemne z pożytecznym i wybrać się na urokliwy spacer po okolicy i jak i nad samo jezioro.
Olecko
Koniec wyjazdu zbliża się nieubłaganie.
Objechawszy pół Mazur wzdłuż i wszerz, bijemy się w pierś, że do tej pory nie mieliśmy jeszcze okazji zobaczyć okolicznego Olecka położonego nad jeziorem o tej samej nazwie (oczywiście nie licząc wizyty w sklepie).
Zarówno od naszych gospodarzy jak i drugiej wyjazdowej połówki, słyszymy że warto okrążyć jezioro na rowerach, czas więc nadrobić tą zaległość i wyruszyć w 12 km „Wiewiórczą ścieżkę” jaka biegnie dookoła jeziora.
Po drodze mijamy kilka pomostów oraz plaż przy których można odpocząć. Trasa jest bardzo prosta i urokliwa zarazem.
Przy jednym z zakrętów mijamy szuwary obok których stacjonują dzikie kaczki, które ucięły sobie popołudniową drzemkę wzdłuż ścieżki rowerowej – pech chciał, że drzemkę ucięła sobie również wtedy Panda, więc nie miała okazji pooglądać całkiem sporego stada ptaków, które na pewno by jej się spodobało.
Łódka po raz drugi
Tego samego dnia wieczorem, od naszych gospodarzy pożyczamy łódkę (tym razem klasyczną, z napędem ręcznym).
Przez cały tydzień ze względów zarówno pogodowych jak i rozjazdowych jeszcze nam się nie udało z niej skorzystać.
Żal byłoby natomiast wyjeżdżać bez zasmakowania tej równie polecanej atrakcji.
Do łódki docieramy niemal w ostatnim momencie aby złapać zachód słońca.
Krótko bo krótko, ale zabawa w łapanie sterowności i właściwego kierunku – co wcale nie jest takie proste – przednia.
W międzyczasie postanawiamy też zostać dzień dużej, niestety nasze plany weryfikuje przeziębienie Pandy po którym wracamy do domu zgodnie z planem już kolejnego dnia.