Nowy rok, także czas na nową wycieczkę.
Na spokojnie, tym razem nasz pierwszy, zagraniczny raz w nowym roku padł na Słowację.
Bez planu, ładu i składu, aby nie marnować weekendu, spakowaliśmy się i ruszyliśmy w poszukiwaniu słowackiego śniegu.
Ale dlaczego nie polskiego? Przecież dobre bo polskie itd. itp. Jednak u nas w tym czasie wariactwo feriowe w pełni, a i samochodów po drodze w kierunku Zakopanego tysiące.
Tymczasem, zaraz po przekroczeniu graniczy – cisza i spokój. Pomimo, że Tatry słowackie siłą rzeczy są tak blisko Tatr polskich, stosunkowo tak mało osób przekracza tą cienką granicę, pozostając w nierzadko zatłoczonej części zimowej stolicy Polski.
Ale, ale nr 2 – czy misie tak pokochały śnieg, że zamiast słońca, ostatnio cały czas poszukują tylko śniegu?
Broń Boże, nie! Ale skoro jest go u nas cały czas jak na lekarstwo, to nawet misie potrafią z utęsknieniem popatrzyć czasem w stronę białego puchu. A że nasza Panda jak 60% populacji Pand zapadła tej zimy niestety na przypadłość brzydkiego kaszlu (kto obcuje z Pandami ten wie) , tak motywacja aby wyjechać w bardziej górskie i czyste tereny, była podwójna.
Mijając po drodze mnóstwo śniegu i obserwując termometr w samochodzie dochodzący do – 12 stopni , już nie mogliśmy się doczekać kiedy wysiądziemy i pokażemy Pandzie zimę stulecia.
Niestety, jak to w życiu bywa, po dojechaniu na miejsce śniegu brak, a pierwsza rzecz jaka nas przywitała to zapach palonego węgla z komina.
Słowem – swojsko.
część II. Słowacki Raj
Na szczęście poranek okazał się znacznie lepszy. Słońce w pełni i brak zapachu dymu – albo już do niego przywyknęliśmy, nie mniej jednak ciemne kominowe chmury ustąpiły, więc lepiej założyć, że jednak go nie było.
Z zimowych szlaków Słowackiego Raju, takim nieprzygotowanym zimowo-górskim turystom jak my, nasz gospodarz polecił szlak na przełom Hornadu, na inne szlaki zimową porą warto podobno mieć raki i inny kijki, gdyż może być bardzo ślisko. Ruszyliśmy zatem ścieżką wzdłuż drogi w poszukiwaniu lepszych widoków.
Za nami Tatry Wysokie – w oddali majaczące niczym Himalaje widoczne z Kathmandu. Przed nami niestety widoki mniej spektakularne – polna droga, w oddali rzeka, której przełomu poszukujemy, myśleliśmy że chociaż sama ścieżka będzie w pobliżu rzeki, a tu nic.
Wreszcie, po kolejnych kilku dobrych minutach wędrówki robi się ciekawie – przed nami zamarznięta rzeka, kładki na pierwszy rzut oka nie widać.
Panda bez wahania wskakuje na taflę lodu, przez następne kilka minut testujemy wytrzymałość kry i oglądamy wodę przepływającą pod spodem.
W końcu czas ruszyć dalej.
Spotkany mieszkaniec Hrabušic, optymistycznie informuje nas, że z tego punktu w którym jesteśmy do przełomu tylko 5 minut, 10 gdybyśmy bardzo, ale to bardzo wolno szli.
Niedługo później docieramy do rzeki przez którą wiedzie zapuszczona kładka (jak wynikało z mapy – „skrót” który prawdopodobnie miał na myśli nasz rozmówca), zdecydowaliśmy się jednak na spacer inną drogą, biegnącą wzdłuż rzeki.
Po kolejnych 10 minutach, wreszcie docieramy do „celu” naszej podróży.
W międzyczasie Panda zasypia, decydujemy się zatem na dłuższą przerwę u zbiegu rzek. Siedząc, rozmyślamy o tym, że tu już na pewno nie ma smogu.
Cisza, spokój, a chwilę później po spokoju, gdyż pojawili się inni turyści na szlaku – i tyle z mitu pustych Tatr po słowackiej stronie.
Dalej już standard, ruszamy na obiad, a w drodze do pensjonatu zahaczamy jeszcze na krótkie oglądanie koni.
Dzień jeszcze się nie skończył, więc wieczorem w poszukiwaniu pożywienia przypadkowo lądujemy w Popradzie.
Po szybkich zakupach, gdzie największe wrażenie zrobił na nas mini wózek sklepowy dla Pand, ruszamy na rynek, by po dniu pełnym wrażeń wrócić w pełni szczęścia do naszego pensjonatu.
W niedzielę ruszamy na Katedrę Św. Marcina (Spišská kapitula)
Przedtem jednak udajemy się na obiad.
Wybór pada na Spišský salaš (wiem, monotonnie, wszystko z Spišský w nazwie..), kolejki jak za komuny, praktycznie za drzwi, ale stolików jest dużo o dziwo szybko poszło.
Najedzeni, ruszamy na Kapitułę (zamknięta), po krótkim spacerze, ruszamy więc na zamek (zamknięty do sezonu letniego). Także niedziela zakończona (stąd dłuższy wpis o obiedzie).
Ale gdzie tam, misie nie byłyby misiami, gdyby ten dzień miał się zakończyć w ten sposób.
Mimo błota, postanowiliśmy zdobyć pobliski pagórek z widokiem na zamek – i zbliżający się zachód słońca.
Decyzja – strzał w 10!
Będąc w Spišskim zamku pod koniec dnia, zdecydowanie warto wybrać się na pagórek znajdujący się po lewej stronie zamkowego parkingu, by oglądać z niego zachód słońca z widokiem na zamek.
Oprócz nas, na ten sam pomysł wpadły dwie zagraniczne turystki, w rybaczkach (bez rajstop), bez czapek i w rozpiętych kurtkach – w końcu trzeba dobrze wypaść do zdjęcia.
Dla nas przy minus 6 stopniach i silnym wietrze, który wtedy panował pozostaną niemal tak dobrą atrakcją jak sam sam zachód.
Kropka – teraz dzień już można uznać za zakończony.
Czas wracać do domu.